Nieudolność ludzkiego poznania wobec idei Boga

5/5 - (1 vote)

I. Wprowadzenie do problemu; dobro i zło

Człowiek jest połączeniem zwierzęcości i rozumności, zatem jest zwierzęciem myślącym, jak to niegdyś stwierdził grecki filozof Arystoteles. Ta ludzka istota od zarania dziejów jest nośnikiem postępu i każdej nowej zmiany konstytuującej naszą zbiorową świadomość. Gatunek nasz zasiedlił całą planetę, którą nieraz określa się jako siedlisko wszelkiego zła. Jednakże wina nie leży po stronie środowiska naturalnego, jak się często potocznie o tym mniema, ponieważ źródłem zarówno dobra jak i zła jest właśnie człowiek, a ściślej mówiąc – jego ewoluująca inteligencja, którą jest obdarzony w mniejszym lub większym stopniu.

Samo życie (natura) wszystkich stworzeń, w tym i człowieka, jest wyzwolone (w pewnych fizycznych granicach), a wszelkie formy tego życia doznają jedynie rozkoszy lub bólu. Lecz nasz rozbudowany intelekt nadał tym przeżyciom szersze znaczenie, tworząc rozmaite abstrakcje; i tak do kategorii tego co dobre zaliczamy pobieżnie to, co przyjemne dla zmysłów i dla jaźni, a do kategorii tego co złe to, co jest dla nas bolesne.

Ale jak karykaturalnie zmienna jest ludzka skłonność spostrzegania, skoro często obarcza się tą mile widzianą przyjemność piętnem grzechu i zła, wtedy takie dobro (jeśli spojrzeć na to obiektywnie) jest pojmowane jako fikcyjny ból, raniący jedynie czyjąś moralność, i nie jest to nic innego jak demencja. Tak też będzie istniało mniemanie, że każdego rodzaju aktywność seksualna aż do poligamii, bądź pożądanie „samicy” bliźniego swego, czy też samo niekonwencjonalne podejście do życia jest zwyrodniałym mankamentem ludzkiego postępowania; lecz są to przyjemności niezbyt krzywdzące, nieprawdaż?

Jednak jeśli mowa o wszelkiego rodzaju gwałtach i morderstwach, to są to już przyjemności krzywdzące i są one uznawane tak samo za złe jak poprzednie (z tą różnicą, że tamte są słabiej karane), co jest według mnie błędne, gdyż tenże ból ma podłoże uczuciowe i jest mniej fikcyjny, tamten zaś wynika z samolubnego przyzwyczajenia do pewnych pozorów, ma on podłoże moralne, ale czyż moralność nie jest warstwą kosmetyczną (często fałszującą rzeczywistość) wszelkich uczuć? Wniosek z tego taki, że obydwie rozkosze są ogólnie traktowane jako zjawiska degeneracji i są niepożądane. Jednakże te ostatnie są jak najbardziej niewskazane dla wspólnej koegzystencji, ale takie rozumowanie pozostawia pewną wątpliwość – mianowicie czy jest to wynaturzenie? Otóż nie, są to najzwyklejsze afekty, w które wyposażyła nas natura, a że jesteśmy w połowie zwierzętami, nie ma się tu czemu dziwić. Toteż tak jak i kot, który instynktownie łaknie zaspokojenia i nie zastanawia się czy zjadając bezbronne pisklę czyni źle, czy dobrze, tak i człowiek gwałcąc swą ofiarę lub zabijając dla samej przyjemności odbierania życia, czasem nie jest (z racji swej zwierzęcości) na tyle rozumny, na ile śmie wskazywać przytoczona definicja człowieka. Ale mimo wszystko jest to jego rozkosz, czyli jego osobiste dobro, do którego z winy swej psychicznej słabości nie potrafi nie dążyć.

Trwale więc takie sofizmaty nękały chcącą korzystać z życia rozumną zwierzęcość i do dziś nie dało się ich wytępić, a zwalczał je m.in. markiz de Sade, zaś ta skłonność korzystania z rozkoszy nieszkodliwych została nazwana „hedonizmem”, któremu poprzez owe podłoże etyczne nadaje się, łatwo się domyśleć, pejoratywne znaczenie, jednakże według mnie takie podejście, właściwie wcielone w życie, może być w rzeczy samej optymalnym motorem ludzkiego istnienia.

Druga kategoria, w takim razie to, co ujmujemy jako złe z racji tego, że jest przyczyną cierpienia, również może być obarczone, tyle że jako dobro. Na przykład altruizm – gdy ktoś poświęca swe życie dla innych, asceza – gdy ktoś poświęca swe ciało dla nagrody w niebie, eutanazja – gdy ktoś uśmierca kogoś by ulżyć mu w cierpieniach, czy po prostu masochizm – gdy ktoś rozkoszuje się swoim własnym bólem. Wówczas zło (jeśli znowuż spojrzeć na to obiektywnie) pojmowane jest jako przyjemność, w sensie jakiegoś pożytku. Ale już nie jest ona złudzeniem, z tej racji, że to dobro jest dane z własnej woli i opiera się ono, ujmując to językiem Freuda, nie na „superego”, lecz na „id”.
Inaczej jest w przypadku patrzenia na dobro jako coś przykrego, mamy wtedy zazwyczaj do czynienia z narzucaniem komuś czyjejś woli, czyli narzucaniem danemu osobnikowi czegoś sprzecznego z jego naturą. Tak więc widzimy, że dzięki naszym zdolnością poznawczym jesteśmy w stanie stosować zamiennie to relatywne niby-dobro i niby-zło.

Ale dlaczego o tym mowa? Otóż kiedy człowiek zaczął określać swoje czyny jako dobre bądź złe, a czyny te wypływają jedynie z jego istoty, która jest przecie syntezą tych przeciwieństw, wtedy to zdał on sobie sprawę czym właściwie jest, po czym na swoje podobieństwo stworzył bogów symbolizujących jego dynamiczną dobroć oraz złowieszczość. Tak narodził się politeizm, a że służalczość zalicza się do ludzkich potrzeb posiadania w kimś lub czymś oparcia, a podatność człowieka na ziemskie niegodziwości, których on sam jest źródłem, skłania do trwania w nadziei i wierze, to nie jest chyba zadziwiającym fakt, że wkrótce wielobóstwo przeistoczyło się w chrześcijański monoteizm, który z powodzeniem przetrwał do dnia dzisiejszego.

W niniejszej pracy będę się zajmował m.in. relacją jaka zachodzi pomiędzy rzeczywiście istniejącym człowiekiem a niepojętym Bogiem. Po pierwsze, czy człowiek jest w stanie poznać to, co jest meritum w idei Boga, o którym rzetelna wiedza jest niemożliwa, a ta którą posiadamy jest jedynie sublimacją wtórnie roztrząsanych, ludzkich inklinacji filozoficzno-teologicznych, podświadomie umotywowanych tym, co najbardziej wymarzone, czyli „nieśmiertelnością”. Po drugie, czy człowiek wyłącznie skłania się do interioryzacji tych dogmatycznych obrazów, za sprawą zaszczepienia mu ich w procesie internalizacji, przez co są one łatwiej (dość automatycznie) przyswajalne. Czym jest poznanie tej odwiecznej chimery1, o tym będę filozofować i starał się wykazać absurdalność tego poznania.

II. Trójkąt poznawczy.

Poznanie tego zjawiska (a raczej sam proces dochodzenia doń), które zwie się bogiem2 dla wierzących, a nicością dla ateistów jawi mi się jako figura geometryczna, mianowicie jako trójkąt. Nie istotne są jego kąty i długość boków, musi on mieć jednakże u swej podstawy tylko jeden wierzchołek, tak aby jego dwa boki wychodziły z tego punktu w górę, zaś trzeci jest tedy łącznikiem końców tych boków na samej górze. Właśnie taki odwrócony trójkąt:

B prawda N
.              .

teizm/deizm                                     ateizm

.
V

Przez punkt B będę określał realny Byt bóstwa, zaś przez punkt N jego negację, czyli Niebyt. Punkt V natomiast będzie oznaczał podmiot i z tej właśnie pozycji wychodzić będą dwie linie określające nastawienie do przedmiotu poznania. W tym przypadku podmiot jest fundamentem całej relacji, lecz z drugiej strony niebywale ograniczonym, jeśli chodzi o pojmowanie tego co inteligibilne, a co jest swego rodzaju projekcją nie osiągniętej (chyba, że uzna się autorytet syna bożego) dotychczas doskonałości, do której mozolnie zmierzamy, na tak właśnie ukonstytuowaną ideę boga, co by mogła być absolutnym nośnikiem tego, czym patologicznie wręcz chcielibyśmy się stać, a jeśli nie, to przynajmniej temu czemuś służyć swą cielesnością za życia i domniemaną duszą po śmierci. Aby sumiennie zobrazować relację niepojętego z pojmującym, zachodzącą w tym i tak desperackim zagadnieniu, przytoczę następującą kwestię, która powinna oddać istotne aspekty podejmowanego przezeń problemu. Mianowicie „…Czy świat naszej percepcji jest rzeczywistością ostateczną, którą sami ludzie, odpowiednio do swych psychicznych i społecznych mechanizmów obronnych, upiększyli nieistniejącym „sensem”, uniemożliwiając sobie w ten sposób, przez owe sztuczne ozdoby, widzenie świata takim, jaki jest? Czy rzeczywistość wieczna jest tylko sennym wytworem naszej tęsknoty za bezpieczeństwem?… Czy to widmo Boga mąci nasze widzenie rzeczy, czy, przeciwnie, świat zakrywa Go przed naszym wzrokiem?”3.

Czym jest więc prawda? Czy objawia się ona człowiekowi trwającemu w optymistycznym nawiasie życia tj. na linii V – B, a taka postawa zobowiązuje do respektowania założeń teistycznych, głównie zaś tego, że bóg ingeruje w nasz świat, oraz założeń deistycznych? A może prawda kryje się u kresu linii pesymistycznej V – N, której bezwzględnym wyrazem jest postawa ateistyczna i apoteoza człowieka w miejsce boga? Byłoby zbyt proste, zatem muszę postawić hipotezę, że prawdą jest owa trzecia linia, która nie jest nam w żaden sposób dostępna, ponieważ jest dla nas największą z aporii.

Aby jednak przybliżyć istotę danej medytacji posłużę się pewną metaforą; otóż wydaje mi się, że nasze Ja usiłujące poznawać absolut jest niczym opuszczone, ułomne dziecko, które zostało rozdzielone z matką (matka jest bogiem w oczach dziecka) i z tęsknoty próbuje ją odnaleźć, jednak świat, który je otacza (ogrom jego różnorodnych zasad, które są jedyną sposobnością poznania prawdy) jest dlań niezrozumiały i obcy. Tak jak dla śmiałka, który chce poznać (wyłącznie drogą ratio) boga, niepojęte jest kryterium jego autentyczności, które przecie i tak ma podłoże wolicjonalne oraz podlega natarczywej fides. Zatem owo dziecię będzie szukało swej matki, która być może nawet istnieje, jednak o tym nie jest w stanie się przekonać, ponieważ nie rozumie sensu wszystkich wskazówek oraz instrukcji, które są dane w doświadczeniu. Dlatego może ono być zwodzone przez kogoś rzekomo kompetentnego (niech będzie to kleryk) w tej kwestii, kogoś kto będzie twierdził, że mamusia już niestety jest w niebie i nie trzeba jej szukać, tylko modlić się do niej i czekać na nagrodę za posłuszeństwo, lub też, że mamusia jest zła i należałoby przejść na inną wiarę…

Widzimy więc, że zarówno dziecko jak i filozof, skazani są na poznanie obarczone ustalonymi hipostazami oraz różnorodnymi naleciałościami socjalizacyjnymi, czyli są w równym stopniu okaleczeni. Dlatego aby wyzwolić się spod tegoż historycznego jarzma, postaram się przeprowadzić rozpoczętą medytację w jak najbardziej luźnym stylu. A idąc tą myślą mądrze byłoby stwierdzić, jeśli już skłaniamy się do zakładania istnienia boga, że „z punktu widzenia krytycznej analizy Bóg wart jest tyle, ile umysł, który sobie go wyobraża. Każdy ma Boga, na jakiego zasługuje”4. Zatem każdy poznaje jego istotę przez dyspozycje własnej psychiki i jest on czymś autentycznym, albo fantasmagorią i nicością, każdemu jest dany nie przez iluminację (jak twierdził św. Augustyn), tylko przez jego własną wolę. Aby jednak cokolwiek mieć, człowiek musi zawsze rozpocząć „okupować swe fatamorgany” od takiego właśnie zapewniającego możliwość wyboru punktu V, jeżeli jego wiara (nie ważne jak się później przekonamy czy w to, że jest bóg, czy jest jedynie człowiek) ma być czymś więcej od powszedniej mody na dogmatyczną pobożność.

III. Niepoznawalna transcendencja.

Zapytajmy zatem skąd człowiek wierzący ma taka wiedzę o swoim bogu, dlaczego tak gorliwie się dla niego poświęca i za co tak naprawdę go miłuje? I czy aby nie jest tak z tą wiarą, jak to wyjątkowo dosadnie wyraził Leszek Kołakowski w „Rozmowach z diabłem” – czyli o co chodzi przeciętnemu bigotowi, jak nie o siebie samego… Otóż po części odpowiedziałem już wyżej na te pytania, niemniej jednak jeśli zostawić w spokoju wszystko to, co związane z kształtowaniem się naszej „pozy” na karuzeli zmechanizowanej indoktrynacji, to wydawać by się mogło, iż zasadniczym motywem trwania w wierze jest niewątpliwie obietnica zbawienia. Natomiast to, co dany osobnik wie o swoim bogu jest wyłącznie religijną przenośnią, wykoślawioną przez takie a nie inne egzegezy na korzyść jakiegoś abstrakcyjnego, wspólnego dobra, którego ponoć nie można osiągnąć na drodze wyzutej z kanonów chrześcijańskich. A przecie poznanie idei boga nie może opierać się wyłącznie na sugestywnych (aczkolwiek bazujących na oksymoronach) konstatacjach Pisma świętego, które żadnym dowodem nie jest, chociażby dlatego że było spisane przez człowieka (a pod natchnieniem ducha świętego pisałby także i może Tolkien, gdyby dane mu było żyć w tamtych czasach), więc jest nam dane pośrednio. Nie każdy dostrzega ową paradoksalność Pisma świętego, jakoby będącego autentycznym świadectwem objawienia, która polega na zawierzeniu poprzez autorytet ducha świętego, a przecie każdy wie, iż aby coś sprzedać, trzeba wpierw dobrze to zareklamować, prawda?

Zastanówmy się dlaczego takie systemy jak manicheizm, gnostycyzm lub panteizm amalrycjan uznane zostały za niewiarygodne, choć w swej istocie nie głosiły niczego takiego, co mogłoby wyrządzić większą krzywdę niż krucjaty i inkwizycja. Otóż pierwsze dwie głosiły, że jest więcej niż jeden bóg, co widać musiało negatywnie kojarzyć się z heterodoksalnym pogaństwem, w takim razie nie odpowiadało tamtejszemu duchowi czasów, poza tym nauczały, że materia jest złem, zatem i człowiek jest zły, wobec tego takie wyznanie nie mogło się spodobać (aczkolwiek wielu ascetycznych fanatyków chrześcijańskich miało podobne podejście do skrywającej zło cielesności), lubującym się w zmysłach i fizycznych uciechach, warstwom indoktrynowanym. Co się tyczy amalrycjan, ich duchowy przywódca Amalryk z Bene głosił, że każdy jest synem bożym, co jest równoznaczne z tym, że nie ma czegoś takiego jak grzech, a co godziło w ustalone prawdy wiary, wobec tego owa sekta była prześladowana i w końcu stłumiona u schyłku średniowiecza.

Według mnie to co wyrosło z korzenia chrześcijaństwa, bytuje dzisiaj jedynie przez najzwyklejszy przypadek i najzwyklejszą prareklamę życia wiecznego, jaką było m.in. uzgadnianie tego co nowe lub pogańskie z Biblią, po czym wmawianie prymitywnemu ludowi, że to słowo boże. Zaś tenże niepodważalny splendor Pisma świętego jawi mi się jako najzwyklejszy paralogizm, albowiem uznawanie go za świadectwo objawienia jest sposobem rozumowania analogicznym do przekonań dajmy na to wariata, który twierdzi, że w jego domu są duchy i argumentuje to obrazami filmowymi z tej kategorii fantastyki, będąc zarazem święcie przekonanym, że skoro są o tym filmy, to jest to niezbity materiał dowodowy na istnienie jego omamów.

Zatem wydawać się może owym prostaczkom, że wiedzą czym jest bóg, jednakże ich wiedza opiera się wyłącznie na symbolach kulturowych oraz na ludzkiej potrzebie spełnienia się w łonie jakiejś wzniosłej (nie istotne czy prawdziwej) idei. I niegłupie wydają mi się słowa Ludwika Feuerbacha, który konstatuje: czy wiedza jaką mamy o Bogu, jest wiedzą, jaką Bóg ma o sobie? Cóż za dychotomia, i jakaż sprzeczność: odwróć to zdanie, a otrzymasz prawdę. Wiedza jaką człowiek ma o Bogu, jest wiedzą człowieka o sobie samym, o swej własnej istocie.

Jakkolwiek sprawa się ma pomiędzy (idącym na swego rodzaju łatwiznę) preferującym bezkrytycznie daną wiarę osobnikiem, a optymalnie zwerbalizowanym, oddalonym w bezkres (czy raczej poza bezkres) absolutem, to w historii filozofii da się prędzej zaobserwować przewagę refleksji nad tym jaki jest bóg, a nie czy w ogóle coś takiego naprawdę może istnieć, ponieważ „Sporny problem polega (…) nie na tym, czy bóg istnieje, lecz na tym jak Go sobie powinniśmy wyobrażać”5. Toteż wielu filozofów infantylnie utrzymywało, że boga można poznać, odrzucając przy tym choćby najmniejsze mniemanie, że człowiek sam może być źródłem tych metafizycznych „łakoci”. Napomknąć można by tutaj chociażby o takich osobistościach jak Anzelm z Canterbury, Kartezjusz lub Spinoza, którzy „…są zdania, że istnienie Boga można wywnioskować a priori, bez odwoływania się do doświadczenia skończonego bytu, że tak powiem z samego myślenia. Tak jak z definicji trójkąta wyprowadza się jego właściwości, zupełnie niezależnie od tego, czy trójkąty w świecie istnieją; tak samo można by było również z pojęcia Boga wyciągnąć wniosek o Jego istnieniu”6. Jednakże wszystkie takie argumentacje podpadają pod petitio principii, są błędnym kołem, dlatego nie będę się w nie zagłębiał, a tylko parodiując nieco Descartesa, ośmielę się stwierdzić, że jasne i wyraźne jest myślenie, iż z samej idei boga nie można wywnioskować jego istnienia tylko i wyłącznie dlatego, że ta idea jest odeń doskonalsza… Bo gdy sobie na przykład pomyślę, że mam w swoim umyśle ideę nadczłowieka, dużo bardziej perfekcyjnego niż u Nietzschego, bo wzbogaconego o dodatkowe zmysły, to jakże mógłbym wnioskować na podstawie jego przewagi, że ktoś taki istnieje? Tak niestety jest z wszystkimi fikcjami będącymi tworami kultury, na które jest bezustannie duchowe zapotrzebowanie.

Na czym jednak polega zasadniczy błąd każdego filozofa, mistyka czy parafianina, którzy twierdzą, że boga można poznać, a co gorsza, że wiedzą czym jest bóg? Otóż postrzegają oni boga, świadomie lub nie, jako oczywisty i niezaprzeczalny aksjomat, który swą teologiczną prostotą idealnie nadaje się do przyswojenia przez rzesze „głodujących” zjadaczy doczesnego chleba, który jest źródłem rozpaczy i pustki, jeśli go nie umoczyć w jakimś metafizycznym patosie. Staje się więc rzeczą ewidentną, że to o czym jawnie śni ludzkość (nawet najbardziej zagorzali bezbożnicy tęsknili za bogiem; wystarczy nadmienić o takich męczennikach nie-wiary, jak de Sade lub Nietzsche) musi być sformalizowane i ubarwione licznymi dogmatami, aby łatwiej zachodziła takowa konsumpcja duchowa. Toteż nie mając nawet pewności co do istnienia obiektu naszych rojeń, arbitralnie bawimy się w konstytuowanie wizerunku tego, czego w życiu swoim nie widzieliśmy i raczej nie zobaczymy, aczkolwiek obsesyjnie w to wierzymy.

W sumie nie pozostaje nam nic innego odnośnie tejże idei jak „…zabawiać się czynieniem zeń demiurga wprowadzającego mądry ład, subtelnego matematyka, wreszcie stwórcę, który aktualizuje możliwości, jakie skrywa w swej esencji; wszystkie te metafory pozostają wszakże antropomorfizmami. Polegają one na przypisywaniu Bogu naszych kategorii logicznych, metod naukowych możliwości. Porządek esencji, jaki odkrywamy, jest w istocie uporządkowaniem pochodzącym z naszej wiedzy i naszych zdolności (…) by projektować go w Boga, trzeba pewnej odwagi, gdyż tego rodzaju „projekcja” oznacza składanie na karb Absolutu słabości naszych narzędzi poznawania świata (…) Rzutować na Boga zespół naszych idei bądź wartości to pragnąć złożyć na niego odpowiedzialność za nasze systemy (…) Potem zaczyna nam on służyć jako gwarant naszych twierdzeń bądź działań. Bóg jako strażnik naszych praw, miejsce naszych idei, punkt odniesienia dla naszych prawd – cóż za wspaniały fundament bezpieczeństwa, źródło spokoju sumienia, wyręka w długich i mozolnych poszukiwaniach…”7. Jeśli więc zostaną bogu przypisane wszystkie te cechy, które dla nas mają najwyższą wartość, czyli dobroć, sprawiedliwość, mądrość, wtedy bóg jest bytem o nieskończonej omnipotencji, doskonalszym od innych, ponieważ jest duchowy i ponadczasowy, czyli istniejący poza światem, jest transcendentny par excellence. Oto najprostsza definicja absolutu, bardzo rezolutnie wysuwana przez zwolenników nauk kościoła i aprobowana przez zmanipulowane tłumy, ale czy to wystarcza aby mieć całkowitą pewność? Otóż nie, bo jeśli jest on poza światem, to jest także poza poznaniem i w ogóle niepodobna mówić o bogu „…słowami, które mają takie same znaczenia, jak wówczas, gdy ich używamy mówiąc o stworzeniach. Co więcej, nawet gdy mówimy, że Bóg jest, owo „jest” musi oznaczać coś innego, niż wówczas, gdy odnosi się do nas”8.

Podobnego zdania był już Filon z Aleksandrii, który twierdził, że nie można boga trafnie nazwać żadnym imieniem, gdyż nawet imię „bóg” ujmuje tylko częściowo naturę absolutu, więc jest on niedostępny i niepojęty. Sam Filon nie wierzył nawet, że świat materialny jest stworzony przez boga, ponieważ pomiędzy materią (która jest źródłem zła) a bogiem jest zbyt wielkie przeciwieństwo, zatem świat konstytuowany jest dzięki ideom (które są myślami bóstwa) przez ogniwo pośrednie, którym jest Logos, drugi bóg stworzony przez nieogarnięty absolut. Z drugiej strony mniemał ten filozof, że istnieje pewna droga poznania, mianowicie ekstaza, dzięki której można połączyć się z bóstwem, jednakże co do wiarygodności takiego mistycznego rozumowania byłbym raczej nastawiony sceptycznie. Czy sam Filon dokonał tego za życia, czy połączył się z absolutem, tak jak cała reszta mniej lub bardziej radykalnych mistyków, czy też była to kolejna prareklama? Bo skoro możliwy byłby kontakt (samego, oddzielonego, czy też odurzonego?) intelektu z bogiem, to dlaczego miałyby go mieć tylko jednostki, a nie całe tłumy? Otóż dlatego, że jest to typowy przykład ludzkiej próżności oraz żądzy dominacji i władania większością. Wystarczy się zastanowić, jak tworzyły się wszystkie legendy, w których niezbędna była zawsze jakaś jednostka, chodzi rzecz jasna o to, że ludzie mają tendencję do wyolbrzymiania i ubarwiania tego, co dla nich nowe lub niezrozumiałe. Tak powstawały wszystkie religie i dlaczegoż chrześcijaństwo miałoby być wyjątkiem?

A to, że jest to jak najbardziej nieodgadnione, jakiś czas po Filonie głosił również Pseudo Dionizy Areopagita, rzekomy uczeń św. Pawła. Twierdził on mianowicie, że bogu nie możemy nadać żadnego stosownego miana „…nawet nie możemy Boga nazwać „istniejącym”, ani „rzeczywistym”, ponieważ wzięliśmy te pojęcia od rzeczy, którym Bóg nadał rzeczywisty byt, to właśnie jest przyczyną, dla której On sam nie może należeć do tej samej klasy. Ale i takich zaprzeczeń również nie można uważać za poznanie Boga (…) Bóg przekracza nieskończenie każdą możliwą wypowiedź człowieka, bez względu na to, czy jest ona twierdząca, czy przecząca. Zresztą, nie byłoby trafne tę, jak widać, zasadniczą poprawkę w każdym możliwym racjonalizmie nazywać „irracjonalną”. Byłoby to fałszowaniem stanu rzeczy. Albowiem przyczyną „negatywnych” wypowiedzi nie jest nie dowiedzione, nie jasne uczucie, ale wyraźne „racjonalne” zrozumienie, że Bóg nieskończenie przekracza możliwości ludzkiego poznania”9.

Nawet jeżeli bóg istnieje, to śmiem stwierdzić, że nie ma dla niego innej stosownej etykiety niż owa (niewątpliwie aprobowana przez większość myślicieli) transcendencja, bowiem gdyby był immanentny (a wtedy równie dobrze moglibyśmy twierdzić, jak amalrycjanie, że jesteśmy bogami), czy też po części (a jak powiadają bóg nie może mieć części) obejmował materię swą niepodzielną, supranaturalistyczną, wiecznie istniejącą istotą, to co wtedy począć z faktem istnienia zła? No bo jeśli mamy boga za coś idealnie dobrego i złączonego z tym, co jest nam dane naocznie, to wtedy podważamy jego nieskazitelność, jego „wielką miłość”. Trzeba by tu również zapytać, co począć z rzekomo identycznie istniejącym bogiem zła, z diabłem?… Dlaczego filozofia nie zajmuje się w równym stopniu poznaniem tegoż demona, jak poznaniem boga? Czyż nie jest on równie potężny jak bóg miłości i dobroci, poza tym gdzieżby miał on się podziać, gdyby bóg był naturą wszystkich rzeczy? Odpowiedź zdaje się jest bardzo prosta: skoro istnieje jeden wszechmogący bóg, nie ma czegoś takiego jak diabeł, ponieważ jedno wyklucza drugie. Szatan jest narzędziem teologii, przestrogą i symbolem danej kultury, za pomocą którego prosty lud może rozumieć swoje naturalne afekty i żądze (pojmowane jako grzechy) i dzięki któremu może kwitnąć utopijna tożsamość chrześcijańskiej miłości bliźniego. Jeśli już przeto nie ma diabła, to bóg i tak nie może nie być transcendentny, ponieważ to co jest symbolem demoniczności leży w ludzkiej umysłowości, a że rzeczą myślną jest także boskość, wynikałoby z tego, że jeśli bóg istnieje, to jest syntezą dobra i zła, co niekoniecznie musi być od razu skazą, gdyż tedy ową kopią bóstwa byłaby cała natura, a w naturze nic nie jest ani dobre ani złe, jedynie wyłonienie się z jej jądra, danej tylko człowiekowi rozumności (która w żadnym wypadku nie może być porównywana z potencjalną inteligencją boga) rodzi wszelkiego rodzaju dysharmonie, a o czym już rozważałem we wstępie. Zatem skoro natura byłaby swego rodzaju kopią, czy też emanacją, to potencjalny absolut, tak czy owak musi być transcendentny, a dlaczego staram się to uwydatnić, czytelnik przekona się nieco później.

Skoro tak, a nie inaczej udało mi się ukazać tą jakby platoniczną inklinację wobec prób pojęcia absolutu, to muszę przyznać, że to, co tutaj starałem się wykazać musiałoby być o wiele głębiej rozpatrzone i poparte obszerniejszym materiałem. Z drugiej zaś strony widzę jednak, że pisanie o tym, co dla człowieka wierzącego jest oczywiste i dane dosłownie, zaś dla filozofa nigdy nie będzie dostatecznie uchwycone, jest jakby błądzeniem, ale błądzeniem urodzajnym… Zdaje mi się, że po prostu o bogu (i nie ważne czy się w niego wierzy, czy też nie) powinno się myśleć, jednakże nie w tych kategoriach jakie propaguje instytucja kościelna, ponieważ ten niby-pan bóg jest jedynie komercyjnym azylem, swego rodzaju namacalnym fetyszem. Taki najzwyklejszy, czysto prewencyjny „…Bóg-schronienie, Bóg, który zatwierdza nasze kanony, gdyż sam jest ich nosicielem, Bóg uświęcający nasze wartości, gdyż wpisują się one w nasza istotę – jest, niestety, tylko ludzką naturą (…) Potrzeba absolutu jako eksplikacji objawia tu swój prawdziwy sens – ten mianowicie, że człowiek uznaje brzemię własnych wytworów za zbyt ciężkie i skwapliwie obarcza nim i powierza je istocie, która rozporządzałaby pełnią jego władz, nie mając wszakże jego słabości”10. Taki bóg jest tylko realny dla naszych oślepionych oczu, nie jest zaś tym co jest nadrealne, nie jest prawdą, ponieważ nie wytropiliśmy jeszcze (i raczej nie wytropimy) żadnego desygnatu, który odpowiadałby tym chimerycznym ideałom. I niewykonalne jest dowiedzenie jego istnienia, ponieważ, jak to już dowiódł Kant, żaden z dowodów (czyli dowód ontologiczny, kosmologiczny, czy też fizyko-teologiczny) na istnienie boga nie jest wystarczająco wiarygodny. Jednak jeśli niepodobna dowieść, że coś tam jest, tak też nie można wykazać, że nic tam nie ma…

IV. Immanentna substancja, czyli synteza panteizmu i monopsychizmu

Zastanówmy się teraz pokrótce nad tym, co jest związane z dążeniem człowieka nie uznającego wyższej od siebie istoty, czy to dążenie ma jakiś kres, czy również nie ma większego sensu (jak u człowieka wiary), czy dane jest w ogóle takiej jednostce wierzyć w coś poza nią samą? Otóż raczej nie, choć owo indywiduum egzystuje podobnie jak człowiek wierzący, mianowicie może myśleć, kochać, nienawidzić, radować się i cierpieć. I nie potrzebuje w swej życiowej filozofii tych wszystkich idealnych nośników quasi prawdy, które mają formować jego tożsamość i moralność.

Jeżeli jesteśmy tu sami, to najkorzystniej byłoby uczynić z boga coś bardziej humanitarnego, jak to cynicznie wyrażał markiz de Sade, między innymi tak: a jeśli nie ma nic bardziej obrzydliwego niż Bóg, żadnej głupszej, bardziej niebezpiecznej i niedorzecznej idei, to czy filozofia nie powinna uzbroić się we wszystkie dowody, by zgładzić Boga, dla którego poświęca się tak wiele istnień mających wartość większą niż on? Gdyby tak właśnie przekształcić wszystkie instytucje religijne, których jedynym zadaniem jest przekazywanie słowa bożego (z czym każdy indywidualnie może się zaznajomić) i wyzyskiwanie pieniędzy na budowę coraz supernowoczesnych świątyń, w ośrodki skupiające się na dobrobycie doczesnym (czyli likwidacja wszystkich absurdalnych wyrzeczeń, które praktykuje się w imię boga) a nie pozagrobowym, to czy nie byłoby to dużo bardziej miłosierne od tejże tendencyjnej obłudy i fałszywej pobożności. Jest to oczywiście utopia, lecz o wiele bardziej realna niż istnienie królestwa niebieskiego.

Rzecz jasna taka rewolucja religijna byłaby chaosem, dużo bardziej nieobliczalnym niż reformacja, choć możliwe że kiedyś ludzkość dorośnie do tego (skoro jesteśmy gatunkiem rozumnym), aby żyć jak bogowie. Bo czyż nie jest prawdopodobną teza Feuerbacha, mianowicie że: człowiek jest człowiekowi bogiem, oraz że to nie człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo boga, lecz jest na odwrót? Można by ująć to tak, że transcendencja jest tylko swego rodzaju poprzeczką dla ludzkości, dzięki której cały czas zmierzamy poza siebie, kieruje nami kreatywność i twórczość, chcemy dorównać temu co idealne. Realizujemy to przez bezustanny progres i regres; człowiek rozwija się, jednakże z drugiej strony cofa się, stąd całe nasze dziedzictwo kulturowe, dobrobyt oraz wiedza empiryczna, ale i także wszelkie dewiacje i wojny. Postępuje nasz rozum, lecz z drugiej strony nasza instynktowna zwierzęcość ściąga nas w dół, w stronę naszych pierwotnych korzeni.

Cóż więc dla ateisty może być desygnatem tego, co u wierzącego jest nazywane bogiem? Myślę, że jak najbardziej rozum, a co za tym idzie – antropocentryzm. W co świadomie lub podświadomie wierzy ateista? We wspólne dobro, w swoje doczesne marzenia, we wszystko co fizycznie go otacza i wszystkich jego towarzyszy tejże absurdalnej, (jak to ujął niegdyś Sartre – nasze narodzenie się i nasza śmierć jest niczym innym, tylko absurdem) ziemskiej niedoli.

Jednakże to co musi być w hipotezie optymistycznej V – B „transcendentne”, zdaje mi się musi być tutaj jak najbardziej „immanentne”. Czyli to co jest niepojętym i nie wytropionym desygnatem absolutu (w teizmie lub deizmie), w ateizmie jest zaktualizowane jako jego substytut (choć może być to swoista adekwacja), który objawiałby się jako jedna, wspólna dla wszystkich istnień ludzkich, nieśmiertelna dusza. Mówiąc lakonicznie – jest to monopsychizm Awerroesa ujednolicony z panteizmem, który objawia się wewnątrz ludzką sublimacją tej ewoluującej, inteligentnej, ograniczonej jedynie przez materię substancji, na coś sztucznie bytującego poza nią samą. Coś, co właśnie miałoby być gwarancją naszego pojawienia się i zniknięcia, coś od czego jesteśmy i chcemy być zależni, tym czymś jest „znany” nam bóg.

Być może taka jest właśnie natura człowieka, że preferuje sublimację prawdy, którą ma w sobie, więc rzutuje ją na jakieś metafizyczne podłoże, aby móc się pysznić tą abstrakcyjną kopią. Tak samo jest z lustrem, człowiek stworzył je, aby się podziwiać, ponieważ w środowisku naturalnym nie mógł tego dostatecznie doświadczyć. Zapytam w takim razie, dlaczegóż by nie rozbić lustra, dlaczego nie sprowadzić boga na ziemię? Odpowiedź jest prosta: jesteśmy niewolnikami swoich własnych wytworów (rzeczy, które kupujemy posiadają nas, zaś rzeczy w które wierzymy są naszym paliwem) i dobrze nam z tym, zatem taki metafizyczno-teologiczny „przewrót kopernikański” byłby dla nas albo piekłem, albo idyllą…

V. Nadzieja

Czy bóg jest naszym złudzeniem, kopią, wspólnym wypływem naszej rozumnej natury, czy też jest pierwszym poruszycielem, niewidzialnym stwórcą? Na te pytanie nie można poprawnie odpowiedzieć, ponieważ bóg, czy też wspólna dusza (samoistnie tworząca się, inteligentna substancja) ludzkości, nie jest dostępna pojedynczym intelektom, jeden człowiek nie jest w stanie objąć takiej wielości, więc tworzy on w miarę swoich inwencyjnych możliwości optymalne prawdy, akceptowane przez większość prawa oraz hipotetyczne systemy religijne, w których należałoby się odnajdywać.

Poza tym wydaje mi się, że nasza współczesna cywilizacja wie nie dużo więcej na ten temat, niż wiedzieli starożytni Grecy. Posiadamy jedynie więcej koncepcji, pojęć, i że tak powiem – bzdurnych dogmatów oraz kanonizowanych autorytetów. Myślę, że bezpośrednią przyczyną tej indolencji poznawczej jest m.in. niedoskonałość naszego języka, co już kiedyś zauważył Berkeley, a także naszej tendencji do uogólniania i tolerowania nieświadomych błędów naszej mowy, co zaznaczali niegdyś tacy filozofowie ja Nietzsche lub Heidegger.

Moim zdaniem prawda leży po środku tych dwóch linii trójkąta poznawczego, jest to bez wątpienia prawdziwość względna. Człowiek chce wierzyć w boga, a gdy już w niego uwierzy, myśli że wie o nim coś pewnego. Z drugiej strony nasz intelekt dostrzega nonsensowność takiego działania, które wyrasta razem z nami w procesie internalizacji i w zasadzie nie zależy od nas w jakiej religii się wychowujemy. Zaś nasza przekonana, co do swoich racji świadomość jest naiwna wobec tego, co jest jej znajome od dziecka i podpada pod powszechnie kwitnący dereizm, czy też najzwyklejszą fikcję, której jedynym celem jest władza i wyzysk.

A jeżeli bóg istnieje, to jest on według mnie jak najbardziej kwestią samej nadziei (która musi być tutaj oparta na rozumie, nie zaś na uczuciach), lecz tylko i wyłącznie nadziei, która jest niczym innym jak przypuszczeniem, a nie przekonaniem o czymś. Zatem wiara dla mnie, to coś więcej niż nadzieja i nie powinno się wierzyć w coś takiego jak bóg, jako że wiara w przeciwieństwie do nadziei (uważam, że znaczenia tych słów powinny być tak rozumiane) zakłada gwarancję bytowania jej przedmiotu, czyli może być fałszywa i bezcelowa. Pozostaje więc mieć jedynie nadzieję, jednakże trzeba uważać na jej wiaro twórcze fluidy, a ująwszy to słowami Deana Koontza:

Gdzie się nadzieja i rozum rozstają,
tam się obłędu bramy otwierają.

Uważam wobec tego, że do pojęcia boga powinno się podchodzić z dystansem, choć jest rzeczą oczywistą, że jeśli jest on nicością, to nie doznamy ani rozczarowania, ani upokorzenia, lecz kto powiedział, że jeśli nie ma boga – to nie ma duszy? Zatem dziecinne (a może typowo ludzkie?, tym gorzej) jest wierzenie w coś czego nie można pojąć, szczególnie jeśli wyrzucamy to z siebie, hipostazujemy i modelujemy wedle jakichś przyziemnych korzyści.

Arkadiusz Sokol


Przypisy:

1. Jeśli w tymże eseju da się spostrzec wiele wtrętów o naturze iście ateistycznej, czy też wręcz antyklerykalnej, to zalecałbym aby brano je z dystansem, jako że nie mają one na celu negować wiary w Boga, lecz tylko możność Jego poznania.
2. Od tego momentu nie będę pisał tego słowa z dużej litery, jako że pojęcie to jest dla mnie pustosłowiem i nie oznacza ono wg mnie osoby, która mogłaby być moim stwórcą albo zbawcą, ani czymś lepszym lub gorszym ode mnie. Zaś ogólnie wiadomo, że jest symbolem przedmiotu religijnego poznania, którego niepoznawalność będę się starał przybliżyć czytelnikowi.
3. Leszek Kołakowski Jeśli Boga nie ma…, przeł. Tadeusz Baszniak, Poznań 1999, str. 64.
4. Henry Dumery Problem Boga w filozofii religii, przeł. Ireneusz Kania, Kraków 1994, str. 43.
5. J. M. Bocheński Ku filozoficznemu myśleniu, przeł. Bernard Białecki, Warszawa 1986, str. 72.
6. Tamże str. 73.
7. Henry Dumery op. cit. str. 56.
8. J. M. Bocheński op. cit. str. 75.
9. Josef Pieper Scholastyka, przeł. Tadeusz Brzostowski, Warszawa 2000, str. 48.
10. Henry Dumery Problem Boga w filozofii religii, str. 57.


  Arkadiusz Sokol alias Vassago  (ur.6.07.1981 – zm.31.03.2004)

„Każdy ma swojego diabła i nie spocznie dopóki go nie odnajdzie” to słowa, które wypowiada w końcowej scenie filmu the Crow Top Dollar (grany przez Michaela Wincott’a) na kilka minut przed zgonem. Istota tej maksymy może być pojmowana na różne sposoby. Diabeł niekoniecznie musi symbolizować zło i nienawiść, ten demon nie jest upadłym aniołem, nie jest antychrystem, nie jest niczyim wrogiem i kusicielem. Równie dobrze można by zastąpić diabła słowem bóg. Zdanie to wskazuje nam dwie drogi. Jedna pogrążona jest we mgle i prowadzi do samotności, dzięki której idący nią nieszczęśnik odnajduje swojego ducha opiekuna, który w gruncie rzeczy jest jego własnym tworem. Druga to szlak rozpaczliwej wiary, coraz bardziej stroma wspinaczka na szczyt wyzutej z dogmatyczności prawdy.

Arek Sokol był człowiekiem, który w osobliwy sposób delektował się własną udręką. Obsesyjnie rozpamiętujący niepowodzenia tak w sferze prywatnej, jak i artystycznej. Pisanie i rysowanie stanowiło dla niego jedyny zawór bezpieczeństwa. Może i ta twórczość jest trochę patetyczna, ale za to bez żadnych zahamowań. Przekazuje ona gorycz i gniew na świat jak u mało kogo, choć w życiu generalnie wiodło się mu nie najgorzej. Twórca teorii Pseudo-Kabotyna wychowywał się w normalnej, kochającej rodzinie aż do chwili, gdy mając 17 lat przestał być wierzącym katolikiem. Poróżnił się wtedy z rodziną, ale pozostał nieugięty. Gdy Bóg go zawiódł, gdy kobieta, którą kochał odeszła z innym(i), zwrócił się ku piekłu i próbował zaprzedać swoją duszę diabłu. Ale szybko doszedł do wniosku, że to prymitywne. Ostatnią deską ratunku dla jego zdrowia psychicznego okazała się Filozofia. Dzięki niej odnalazł swojego Boga, tego właściwego Boga, którego zaczął pojmować intuicyjnie. Przeszedł drogę od sceptyka do mistyka, a potem podążył nową ścieżką, o której nam niepodobna jeszcze nic powiedzieć. W między czasie szukał tylko jednej rzeczy: miłości. Był święcie przekonany, że wcześniej czy później jego Demon (Diabeł-Bóg, którego w końcu odnalazł) zezwoli mu na pełną i odwzajemnioną miłość. Był gotów zaprzedać w zamian duszę. Zdążył jednak tak przyzwyczaić się do życia bez miłości, że musiał wyszukiwać sobie coraz bardziej wyrafinowane tortury. To ostatecznie doprowadziło do jego śmierci.